Polecany post

Wstęp

Witam! Życie to pasmo ciągłych niespodzianek i zaskakujących zwrotów akcji. Bo jak nazwać sytuacje, gdy zapewne dyslektyk i dysortografi...

niedziela, 26 marca 2017

Pesymista z doświdczenia

Jestem pesymistą! Nie jest to cecha wrodzona, a raczej nabyta. Nie wiem jak to się stało, ale życie zaczęło mnie męczyć. Widać to po tekstach, jakie tu zamieszczam. Większość moich przemyśleń powstaje w chwilach gdy coś mnie wkurza. Dawniej nie pisałem w ogóle. Dziś coraz częściej. Dlaczego? Bo coraz bardziej świat mnie irytuje. Bo jak tylko się w coś zaangażuję to okazuje się to błędem. A może pechowiec ze mnie? Podać przykłady? Proszę bardzo. Mam ich wiele!

Ale historycznie zacznę od tego, że z wielkim zaangażowaniem uczyłem się zawodu: technik budowlany. To miało być moje przeznaczenie. Pochwalę się: startowałem nawet w olimpiadzie zawodowej. Nie bez sukcesu. Jednak gdy już dostałem upragniony dyplom, to budownictwo popadło w kryzys lat dziewięćdziesiątych i bynajmniej nie byłem tam potrzebny. Cóż bywa.
Pracować trzeba, więc wylądowałem na kilka lat w prywatnej firmie. Byłem tam potrzebny. Czasem nawet przez 24 godziny. Aż do momentu gdy firma zbankrutowała.

W między czasie trafiłem do szkoły jako nauczyciel. Odkryłem, że nie ma nic cudowniejszego jak wieczna młodość spędzona w towarzystwie młodych ludzi. Ludzi ufnych, często ambitnych, nieliczących czasu jaki ze mną spędzali w szkole. Ludzi chętnych do nauki informatyki, techniki, do startowania w konkursach Baltiego czy ruchu drogowego, itd. Młodych. W końcu z kim obcujesz takim się stajesz- jak mówi przysłowie. Dzięki moim uczniom, głównie gimnazjalistom, miałem cudowne hobby. Hobby bycia nauczycielem. Hobby nietypowe, bo nie dość, że miłe, to jeszcze mi za to płacono. Więc był radiowęzeł, były cheerleaderki, były sukcesy w konkursach, były nagrody i medale. Praca z gimnazjalistami to coś najlepszego co dotychczas mi się przytrafiło. Jednak pięknie nie może być zbyt długo. Najpierw próba rozwiązania mojej szkoły. Potem jej przekształcenie. W końcu coraz mniejsza liczba uczniów spowodowała, że trzeba było szukać więcej godzin gdzie indziej. Smutne.

Bez problemu znalazłem dodatkowe godziny w podstawówce. Fajne dzieci i zaangażowani rodzice, bo szkoła podmiejska. A nawet można powiedzieć wiejska. Łączyłem godziny w gimnazjum i szkole podstawowej. Fajne dzieci i spokojni rodzice. Malutkie grono. Było fajnie, dopóki z jednej strony miasto nie przekształciło sąsiadującego internatu w dom pomocy dla rodzin z problemami. Z drugiej strony wielu nowobogackich nie wybudowało swoich pięknych domów. Z pierwszego źródła pojawiły się dzieci z problemami wychowawczymi i wieloma wskazaniami z poradni psychologicznej. Z drugiego źródła nawiedzeni, wszechwiedzący rodzice z dużymi aspiracjami. Ale cóż. Pracować trzeba, a dzieci nie mogą odpowiadać za swoich rodziców. Tworze więc kolejne programy autorskie, innowacje, itd. Bo na przykład cóż jest winna miła dziewczynka z klasy czwartej, powiedzmy panienka X, że ma nawiedzoną mamę? Mamę, która wprawdzie ostatecznie nie została nauczycielką, ale wszystko wie najlepiej i próbuje mnie rozliczać z każdego mojego kroku. Czy mogę mieć pretensje do kogokolwiek, że tam trafiłem? Nie, to moje, własne życiowe wybory.

Hmm, wybory. Długo zastanawiałem się gdzie przenieść się z mojego… Tak, z mojego gimnazjum. Decyzja wiele mnie kosztowała. Wybrałem jedno z najlepszych w Tychach gimnazjów. Miało być moim pewnym miejscem, aż do emerytury. Wymagania mojej nowej „Władzy” były naprawdę wygórowane. Ale praca z inteligentnymi i pracowitymi uczniami rekompensuje wszystko. Grono koleżeńskie też niezwykle pomocne i miłe. Szybko wydało mi się, że jest OK i tak już będzie. Niestety tu czekało mnie kolejne rozczarowanie. Rząd z partii, na którą sam głosowałem (hmm, może dlatego, że to właśnie mój wybór), dziś podcina mi skrzydła. Czyjeś durne przekonanie o nieomylności, potem czyjś podpis i posprzątane. Zero uczciwiej dyskusji. Szkoła do likwidacji. Czyżbym znów źle wybrał?

Budzi się we mnie poczucie sprzeciwu. Okazuje się, że nie tylko we mnie. Gotowość strajkową zgłasza aż 86 % moich koleżanek z gimnazjum i prawie żadna z podstawówki. Taka to solidarność zawodowa. Ja jednak przekonany o słuszności głośnego sprzeciwu, po raz pierwszy w ponad dwudziestoletniej mojej pracy zawodowej, będę strajkował. Jestem członkiem „Solidarności”, strajk organizuje OPZZ, ale go popieram. Tak zdecydowałem, bo nie można jak owce iść spokojnie na rzeź. Niech społeczeństwo wie, że to nie prawda, że gimnazja źle uczą. Że gimnazjaliści to zło i nieuctwo. Nie prawda! Niech społeczeństwo wie, że nie można tak tratować ludzi, którzy dla ich dzieci poświęcają znacznie więcej niż tylko jakieś tam 8 godzin swojego życia. O uczniach myślę czasem częściej niż ich… No dobra zagalopowałem się. 

W podobnym zagalopowaniu nieopacznie znalazłam się w sekretariacie gimnazjum, gdzie poproszono mnie o zadeklarowanie czy będę strajkował. Wpisując moje „TAK”, mniej więcej przy drugiej literce, mój wzrok przebiegł przez listę. Zdziwienie sięgło maksa. Na 50 pracowników, bez oporów, 5 wpisało to co i ja. A reszta co? Łamistrajki z wpisanym „NIE”.  Poczułem się oszukany i to przez kogoś kogo już uznałem za koleżeństwo. Wygląda na to, że cały strajk w tym gimnazjum to jedna farsa. Kilka osób, które ma usiąść zapewne w bibliotece za stołem, podczas gdy cała reszta będzie pracować. Władza wyznaczyła już zastępstwa, aby uczniowie nic nie stracili. Można nawet powiedzieć: aby nikt nic nie zauważył. Tak strajkują pracownicy oświaty!

A ja znów pesymistycznie spoglądam na moje wybory i przyszłość zawodową.  Bo czy można patrzeć optymistycznie, gdy środowisko w którym się żyje okazuje się dziwną masą bez wyrazu. Niezdolną do poświęceń i walki. Tacy patrioci za pieniądze, jak nie przymierzając, szefostwo z KOD-u. Protestujący najchętniej w sobotę. Wczoraj to udowodniło kilkoro protestujących w naszej sprawie przywożąc do Warszawy 100 opon na manifestację…. tylko bez zapałek, aby dymu nie narobić.

Jak można spodziewać się poważnego traktowania nauczycieli, gdy sami zachowują się po prostu śmiesznie. Jak można liczyć na siłę związków zawodowych, gdy niewielu jest związkowcami, a jeszcze mniej ich popiera. Wgląda na to, że dobrze to już było, a teraz co najwyżej będzie inaczej. Tylko jak tu jeszcze przetrwać 18 lat? Miała być emerytura za 5, ale Państwo mnie oszukało. Cóż mogłem wybrać inny zawód. Taki mój wybór i efekty - jak zwykle. I czy można się dziwić, że wylazł ze mnie pesymista?


piątek, 30 grudnia 2016

Święta, święta i po świetach. Czy jeszcze kiedyś wrócą prawdziwe święta?

Święta straszyły mnie od ponad miesiąca sklepowymi dekoracjami i muzyką „Last Christmas” (nieżyjącego już od tych świąt) Georga Michaela. Napięcie rosło z każdym dniem i każdą chwilą spędzoną w sklepach, w poszukiwaniu wymarzonych prezentów. Chyba najbardziej to ja marzyłem o tych prezentach - aby jak najszybciej mieć ich komplet. Prezent dla każdego dla mnie bardzo ważnego, od kogo i ja spodziewałem się być zaskoczonym prezentem. Rosło z powrotami do domu, gdzie powinien być tradycyjny czas sprzątania – tylko, że czasu brakowało. Więc wiele zostało odłożone na kiedyś… Jeszcze odrobina stresu i nadziei na uspokojenie sumienia podczas spowiedzi i już jest Wigilia.
Piękny dzień. Tradycyjnie czeka na mnie dekoracja domu światełkami i ubranie choinki. W tym roku najpierw musiałem ją wyciąć na ogródku, a później odpowiednio przystosować do mieszkania. Syn mi pomaga. Żona krząta się w kuchni. Tak koło 14:00 atmosfera w domu staje się coraz gorętsza, a napięcie zbliża się do stanu krytycznego.  Wszystkim zaczyna brakować czasu na to co sobie zaplanowali. Cóż, jeszcze tego i tamtego w tym roku nie będzie lub zrobi się kiedyś…
Och jeszcze życzenia świąteczne dla moich znajomych, którzy już od rana bombardują mnie smsami i wiadomościami. Jak oni to robią, że mają czas? W końcu i ja poświęcam trochę czasu na FB i wysyłam:

Znów kolejny rok naszego życia jest za nami.
Wyklejony był dobrymi i czasem złymi chwilami.
Nadchodzą już święta i mus zebrać się w sobie,
Sklecić jakieś fajne życzenia, tak słowo po słowie.
A chciałbym dzisiaj Wam napisać coś nowego,
Szczerego, takiego głębokiego, nietuzinkowego.
By Was rozweselić, no i serca Wam wzruszyć.
Siedzę, piszę i kasuję, no i nie mogę z tym ruszyć.
Przecież, Drodzy moi, nawet i bez pisania wiecie,
Że życzę Wam tego co jest najlepsze na świecie.
Że chciałbym byście mieli święta takie zajebiste.
No i szampański Sylwester - to też jest oczywiste.
Hmm. Chyba nic nowego, fajnego nie wymyślę.
Klęknę, pomodlę się i może Dzieciątko Wam przyślę.
Ono chociaż już ponad 2000 lat temu zrodzone,
W niesieniu nam dobra jest przecież niestrudzone,
Wierzę, że ono wie najlepiej co kto potrzebuje,
No i takimi często ścieżkami wszystkich kieruje,
Byśmy dostali to czego nam brakuje, co wymarzone.
Co dla nas dobre - nawet gdy jest nieuświadomione.
Dajcie więc mu szansę, zaufajcie Bożej Dziecinie!
Mając wiarę, nadzieję i miłość, szczęście nie ominie.
Czego z serca Wam życzy: Janusz

Dobrze, że w nocy nie umiałem zasnąć i większość tekstu już przygotowałem. Teraz już byłoby kiepsko bez tego.
W końcu kolacja wigilijna ląduje na stole niczym świąteczna gwiazdka na syryjskim polu minowym. Wokół my zdyszani, zdenerwowani, napięci. Już przed godziną padły słowa, które ciężko teraz zamienić na serdeczności, ale każdy się stara. W końcu taka tradycja, więc trzeba. Potem prezenty – „Ach jakie wspaniałe”, „Och, jakie miłe zaskoczenie”. Dalej kolędy i powoli popadamy w błogie świętowanie, czytaj: nic nierobienie. No nie tak całkiem nic. W końcu tyle jedzenia do domu się naznosiło, ze trzeba to zjeść. Cóż tam tych kilka kilogramów, które już za kilkanaście godzin zacznie mi przeszkadzać i psuć samopoczucie. Mamy święta!

Kiedy już nieco odsapnąłem od tego jakże świątecznego czasu, dopadła mnie dziecięca refleksja, a raczej wspomnienia sprzed wielu lat.
Czasu, gdy sklepy świeciły pustkami, a zdobytą pomarańczę wiele dni oglądałem i czekałem na wigilię, aby ją otworzyć.
Czasu, gdy rodzice pracowali po 8 godzin, potem wracali autobusem do domu, zaliczając po drodze różne kolejki, a mimo to było spokojnie.
Czasu, gdy cały dom był pachnący i wysprzątany wzorowo, mimo, iż nie znano tylu magicznych specyfików, a szczytem był zdobyty Ludwik czy Polena.
Czasu, gdy listonosz przynosił kartki z życzeniami pisanymi od ludzi, o których się pamiętało mimo, iż nie byli zapisani w elektronicznej bazie.
Czasu, gdy czułem, że na świecie dzieje się coś niezwykłego, a Boże Dzieciątko jest wśród nas. Gdy z wypiekami czekałem na wizytę księdza w naszym domu.

Czyż wtedy byłem, aż tak zaślepiony, że nie widziałem owego napięcia związanego z przygotowaniami? Czy może jednak nasi dziadkowie i rodzice byli innymi ludźmi.
Czyż my nie sprzedaliśmy świąt za kolorowy szał zakupów i obrazki w telewizji. Za egoistyczną potrzebę tzw. odpoczynku. Mam wrażenie, że poszliśmy na łatwiznę.

Powiedzcie sami: czy aby dziś w domach choinka nie jest tylko niepotrzebnym gadżetem, możliwym do zastąpienia stroikiem czy pojedynczą bombką. Czy aby opłatek nie kupiliście razem z rybą, serem i różnymi butelkami w supermarkecie? Ilu chciałoby te święta spędzić daleko od domu?  Ile życzeń popłynęło z prawdziwego serca? Ilu ludziom ksiądz kojarzy się z poborcą podatkowym lub agresorem napadającym na świąteczny spokój domowy? Kto wierzy jeszcze, że Bóg jest z nami?  Hmm. Tu sam się musze zastanowić, bo na jego miejscu nie wiem czy chciałbym z nami być.

Co kiedyś nasze dzieci będą wspominać kiedy popadną w poświąteczną prawiedepresje, tak jak ja dziś?
Czy w ogóle za 30 lat będą w ich świadomości jakiekolwiek święta?
Po co?



wtorek, 29 listopada 2016

Zły to ptak, co własne gniazdo kala

Od dłuższego czasu dręczy mnie myśl, że zawód jaki wykonuję jest coraz mniej ceniony. Że z coraz większymi oporami przychodzi mi powiedzieć w czasie przedstawiania się, że jestem nauczycielem. Coraz trudniej o poczucie elementarnego szacunku, nawet na lekcjach. Wprawdzie jeszcze mi kosza na głowę nikt nie zakłada, ale może to tylko dlatego, że mam 185 cm wzrostu i niewielu sięga. Mam wrażenie, że czasem zrobiliby to z dużą satysfakcją.  I o dziwo nie gimnazjaliści, tylko uczniowie szkół podstawowych, w których mam godziny.
Zastanawiam się skąd się to bierze, bo chyba nie można wszystkiego zwalić na gry komputerowe i telewizję. Jaka jest geneza zjawiska, które sprowadziło szanowany jeszcze „za komuny” zawód, do rangi drugorzędnego. Dotychczas podejrzewałem, że nie za wysokie płace powodują, że trafiają do zawodu niekoniecznie najwyższych lotów fachowcy. Sądziłem, że płace też świadczą o niskim prestiżu u innych. Dziś myślę, że pieniądze to jednak nie to.
Był czas, gdy wydawało mi się, że to nasze władze i dziennikarze, na ich zlecenie, dążą do skłócenia poszczególnych przedstawicieli różnych zawodów. Wszakże najłatwiej rządzi się ludźmi skłóconymi wewnętrznie. A w Polsce napuszczenie jednych na drugich przychodzi zdumiewająco łatwo. Jednak dziś wydaje mi się to mocno naciąganą teorią spiskową.
Podejrzewałem też rodziców moich „kochanych” uczniów. Zwłaszcza tych, których od co najmniej 20 lat wychowywaliśmy bezstresowo w poczuciu dużej swej wartości, bezkarności i ogromu należnych praw. Którym na każdym kroku mówiliśmy, że są super lub prawie super. Dla których przez lata jedyną karą były „chmurki” w zeszytach lub wyjazd do Francji zamiast do Kanady na zimowisko (autentyczny przypadek z mojego wychowawstwa). Bo jak mogą być dziś wymagającymi, konsekwentnymi rodzicami, gdy całe życie nie doświadczyli tego na sobie? Cieszę się, że nie słyszę komentarzy, jakie słyszą ich dzieci, gdy przyniosą jedynkę wystawioną przeze mnie - nauczyciela jakiś tam zajęć technicznych. Sądzę, że nie wzmocniłbym sobie tym poczucia własnej wartości. Jednak rodzice nie są przyczyną, a raczej efektem, tego co się w szkole wytworzyło.
Więc gdzie szukać początku? Gdzie powód?
Z pomocą przyszła mi dziś koleżanka, z którą miałem okazję krótko porozmawiać. Dosyć świeża mama, po urlopie wychowawczym, w czasie którego naczytała się różnych mądrych pozycji z pedagogicznej półki. Głownie z Zachodu, jak to na nauczyciela języka obcego przystało. Teorie o pełnej wolności dziecka i prawach do niczym nieskrepowanej kreatywności w szkole początkowo mnie zaskoczyły. Gromy ciskane w kierunku szkolnej dyscypliny i wymagań jakie stawiamy uczniom – oszołomiły. A informacja, że gdy ktoś odważy się od jej córki wymagać uważnego słuchania na lekcji i cichego siedzenia w ławce, spotka się z jej skargami do Kuratorium - wprost zatkała. Zaniemówiłem, ale przy okazji zapaliła mi się lampka z napisem „EUREKA”.
Już wiem, że nie ma co szukać genezy braku szacunku do nauczycieli daleko od szkoły. To my sami jesteśmy sobie winni. Nie kto inny, tylko nauczyciele, często wymyślają różne dziwaczne teorie i zalecenia, z których efektami później z trudem sobie radzą. Nauczyciele wymyślili owe „słoneczka i chmurki” dla bezstresowego wychowywania dzieci. To my pokornie poddajemy się ocenie wygadanych rodziców, którzy szkołę czasem znają tylko z czasów własnej podstawówki czy zawodówki.  Nie rzadko też my nauczyciele, biegamy na skargi wprost do nadzoru, gdy wydaje nam się, że dzieje się krzywda naszym prywatnym dzieciom. To my w czasie koleżeńskich imprez mamy tyle złego do powiedzenia o szkole, o dyrekcji, o efektach nauczania. Nie można oczekiwać szacunku od innych, gdy sami go do siebie nie mamy. W końcu to my, goniąc przeładowane programy, zarabiamy na korepetycjach mimochodem tworząc wrażenie, jak to szkoła mało uczy. Nam brak jest zawodowej solidarności i determinacji w walce o swoje. My wymyśliliśmy i wychowaliśmy to społeczeństwo, które dziś chętnie by nas…

To wielu z nas kala własne gniazdo. Być może ja też właśnie przesadziłem. Może źle oceniam nasze środowisko. O! Jakbym chciał, aby tak było.

niedziela, 27 listopada 2016

Niespodzianka! Dziś mam urodziny!

Dziś mam urodziny! Nie pamiętałem nawet o tym, ale Facebook mi przypomniał. Może dlatego, że nie bardzo pamiętam chwile mojego porodu. Rodziłem się z trudem i dużymi oporami moralnymi. Tym bardziej, iż była to moja trzecia reinkarnacja. Wcześniej żyłem z setkami znajomych na Gadulcu (dobrze mi było), potem z wybrańcami na Naszej Klasie. 5 lat temu narodziłem się wśród Facebookowiczów. Na początku bardzo nieśmiały i z dużym dystansem. Wyznaczyłem ostre granice, kto będzie miał prawo zaglądać w moje nowe życie, a kogo będę trzymał z dala. Z czasem nieco rozmyły się. Chociaż nadal uważam, że nie można zbierać ludzi jak pokemony. Z tego powodu, że kogoś widzę 5 minut w tygodniu, nie mogę go nazwać „znajomym".

 Przez te pięć lat Facebook powoli mną zawładnął. Podpowiada mi kiedy mam komuś złożyć życzenia urodzinowe, pogratulować narodzenia córeczki, czy smucić się z niepowodzeń. Pozwala mi być nauczycielem po godzinach pracy. Dobrym kolegą dla tych, z którymi nie mogę spotkać się w realu z powodu braku czasu, czy dużej odległości. Stwarza mi wrażenie bycia mniej samotnym wśród setek ludzi z jakimi codziennie się spotykam. Budząc się rano tu padają pierwsze moje słowa „dzień dobry”. Nie raz tu pada ostatnie „dobranoc”. Powoli wrosłem w ten świat nowych możliwości i ułudy.

Ale czy za darmo? Czy czas, który tu poświęcam to nie ten sam czas, którego brakuje mi, abym spotkał się ze znajomymi w realu? Czy relacje jakie mam tu nie psują relacji jakie mam tam w normalnym życiu? Czy życzenia złożone przez Internet mogą całkowicie zastąpić uścisk dłoni? Czy to co mówię szczerze tutaj, powiedziałbym prosto w oczy z równą łatwością? Czy stać mnie na takie otwarcie i przemyślenia, będąc z ludźmi w realnym świecie? Pytania mógłbym mnożyć. Nie jestem w stanie jednoznacznie na nie odpowiedzieć.


Ludzie co raz więcej mogą o mnie powiedzieć zaglądając w internet. Czy kiedyś będę tego żałował? Nie wiem. Ale ile razy żałujemy, że kogoś poznaliśmy w rzeczywistym świecie i daliśmy mu klucz do naszej osoby? Czy to miałoby być powodem zamknięcia się w sobie? 

Nie jestem wstanie ocenić czy moje życie byłoby lepsze z Facebookiem czy bez niego. Na pewno byłoby mniej urozmaicone. Na pewno do wielu wspaniałych chwil w moim realnym życiu nie doszłoby, gdyby nie zrodziły się tutaj ich plany. I tak to powoli realność zrasta się ze światem nierealnym i staje się czymś trudnym do rozdzielenia. Chyba wartym ryzyka. Żyję nowym życiem korzystając z jego możliwości, a płacąc za to prywatnością. Mam coraz więcej znajomych, których przez cały rok nie widzę, a czuję ich bliskość. Taka mała schiza, z której jeszcze nie chcę się wyleczyć. Może kiedyś… 

wtorek, 22 listopada 2016

Przepraszam, że jestem nauczycielem



Przepraszam, że naraziłem społeczeństwo na straty związane z moim wykształceniem. W końcu prawie 24 lata spędziłem w szkole ucząc się w podstawówce, technikum, studium, potem jedne, drugie itd. studia. O dziesiątkach kursów i warsztatów nie wspomnę. I po co to było? Aby być pasożytem dalej żerującym na państwowym garnuszku? A mogłem zostać budowlańcem, taksówkarzem czy chociaż piekarzem. Kimś szanowanym i docenianym.

Przepraszam, że cały miniony weekend siedziałem na konferencji w Radomiu, kilkaset kilometrów od domu. Poznawałem nowe technologie, nowe możliwości, nawiązywałem kontakty z podobnie zakręconymi ludźmi jak ja, wymieniałem się doświadczeniami. Wprawdzie nie byłem na proteście w Warszawie, gdzie moje koleżanki i koledzy próbowali powiedzieć, że nie są nic niewartym balastem, z którym można zrobić co się chce i kiedy się chce. Ale czy to mnie usprawiedliwia? Przecież mogłem zrobić w tym czasie coś pożytecznego dla innych.

Przepraszam moich absolwentów, którzy przeszli naukę w szkołach, gdzie ja pracowałem. Za innych nauczycieli, mi podobnych, też przepraszam. Bo przecież tylko zmarnowali Wam czas. Wszak wszystko co osiągnęliście zawdzięczacie swojej ciężkiej pracy i talentowi. To, że jesteście inżynierami, górnikami, informatykami, a przede wszystkim biznesmenami - zawdzięczacie sobie. Szkoła przecież nie uczy, a nauczyciele to nieudacznicy. Jakbym był coś wart to bym nie był nauczycielem.

Przepraszam rodziców moich uczniów, którzy wiedzą lepiej jak powinna wyglądać nauka na moich lekcjach. Którzy niejednokrotnie wspaniałomyślnie próbują mi wyjaśnić czego powinienem wymagać, a czego nie. Za co oceniać i jak. Których denerwuję złym traktowaniem ich pociech. Wiem, że macie takie bogate kwalifikacje po których nie tak dawno jedna Pani została Ministrem Edukacji. A ja uparcie po swojemu, wbrew wielu Waszym poradom. Wstyd.

Przepraszam wszystkich, którzy ciężko pracują nad kolejnymi reformami i pomysłami dla edukacji. Wiem, że wysiłek to wielki, aby co kilka lat zmieniać przepisy, programy, podstawy, podręczniki (o, w tym przypadku to nawet co rok). Aby znaleźć jeszcze coś co pozwoli mi utrudnić życie. Trud nie mały, aby jeszcze wymyślić kilka sposobów na odciągniecie mnie od pracy z uczniami i zastąpić ją czasem na tworzenie kolejnych papierów. Aby mnie stale kontrolować i kontrolować, czy aby na pewno wiem co robię.

Przepraszam moją rodzinę, z którą mam kontakt raczej marny, bo ponad dwadzieścia lat naszego życia poświęciłem dla mojej pracy, moich uczniów, zdobywania środków na budowę domu (budowałem go ponad 10 lat, poświęcając wszystkie wakacje). Dziś już nawet nie potrafię pracować inaczej. W końcu nie musiałem być nauczycielem – mogłem zostać kimś pożytecznym. No i pracować uczciwie 8 godzin.

Przepraszam Cię Przeciętny Polaku, za mają pracę. Tą jaką znasz: za moje 18 godzin lekcyjnych w tygodniu, po których wsiadam w moją wypasioną brykę i jadę do domu. Przez resztę dnia nic więcej nie robię, tylko leżę sobie w basenie i popijam brandy. I tak aż do wakacji, w czasie których zaraz po rozdaniu świadectw wylatuję na Majorkę, gdzie spotykam się biednymi nauczycielami z zachodniej Europy. Jak oni tak mogą przeżyć za takie marne parę tysięcy euro? Nie potrafię tego odgadnąć. A Ciebie przepraszam, głównie za to, że skoro tak postrzegasz moją pracę, to wstydzę się, że pewnie gdzieś w szkołach uczyli cię tego i owego, ale nie nauczyli jak być człowiekiem, mądrym człowiekiem.

Długo jeszcze musiałbym przepraszać, ale nie będę Cię męczył Statystyczny Polaku. Sam też troszkę padam na twarz, bo od 7 rano naprawiałem komputer w pracowni, potem miałem lekcje przez 6 godzin, potem zajęcia dodatkowe. Jakiś konkurs ruchu drogowego. Wróciłem popołudniu i odpowiedziałem na wiadomości od rodziców, usprawiedliwiłem nieobecności, poszukałem materiałów do jutrzejszych lekcji i troszkę poczytałem relacji o protestach nauczycieli. Nawet nie wiem, kiedy zegarek wskazał 00:18. Więc po co to pisze skoro i tak, Statystyczny Polaku, pewnie dawno już śpisz? Nie wiem.

wtorek, 25 października 2016

Konferencja "Rozwijanie kompetencji informatycznych uczniów..."

Czy ja już mówiłem, że spóźnianie się to coś co mi najlepiej wychodzi mimo, że zupełnie się nie staram? Tak też niechcący udało mi się spóźnić na dzisiejszą konferencję zorganizowaną przez RODN Katowice. Pewnie zdążyłbym, gdybym nie musiał kluczyć po wszystkich osiedlowych uliczkach w poszukiwaniu wolnego miejsca parkingowego. W końcu udało się i spokojnie poszedłem na konferencje w przeświadczeniu, że przecież jako zarejestrowany gość, więcej problemów mnie nie czeka. Pierwsza niespodzianka w szatni – brakło numerków i kłopot z zostawieniem kurtki. Drugi problem to wejście na aulę, która była tak zapchana jak kościół na pasterce. Potem i na warsztatach było pełno (brakło krzeseł).  

No i pytanie po co tylu nauczycieli pognało tutaj, nie przyrównując jak urzędnicy po dotację? Przypuszczam, że to efekt naszej galopującej reformy oświatowej. Setki ludzi przyszło, aby cokolwiek dowiedzieć się o tym jak należy wdrażać programowanie do szkół. Dowiedzieć się w ogóle co będzie z ich pracą. Może nawet liczyli, że łykną jakieś podstawy programowania. Przyszedłem i ja uwiedziony reklamą konferencji.

Czy było warto? A jakże! Dowiedziałem się, że najlepiej uczyć programowania bez komputerów. Dowiedziałem się, że małe dzieci nie są wstanie pewnych rzeczy ogarnąć, bo taką mają percepcję. Pobawiłem się rękoma w system dwójkowy. Zauważyłem, że już są firmy, które próbują na owym programowaniu zrobić kasę. 

Warto było też, bo przy okazji uzmysłowiłem sobie, że trzeba młode pokolenie uczyć zupełnie inaczej niż nam się wydaje. Inaczej niż dotychczas. Bo skoro najlepsi informatycy zatrudnieni przez RODN Katowice nie są wstanie policzyć ilu nas będzie na konferencji – to jest coś nie tak. Nie mówię już o przygotowaniu programu, który po zarejestrowaniu określonej liczby osób zakończyłby rekrutacje. Pewnym jest, że do takich celów należało ich uczyć algorytmiki i przewidywania skutków co najmniej od pierwszej klasy podstawówki. Nauczycieli też należałoby inaczej kształcić. Bo przecież mogliby przewidzieć, że o reformie po za tym, że będzie, nic konkretnie się nie mówi, więc i tu nic się nie dowiedzą. Przewidzieć, że jednym konkretnym efektem tego spędu będzie wysoka frekwencja w statystykach organizatora. No i zadowolenie naszych uczniów, którym przepadły lekcje. 
Ja też, jako przedstawiciel ludzi wykształconych w sposób nieprzystający do obecnych czasów, wróciłem do domu zawiedziony i zniesmaczony. Ale za to mam ładne zaświadczenie.