Polecany post

Wstęp

Witam! Życie to pasmo ciągłych niespodzianek i zaskakujących zwrotów akcji. Bo jak nazwać sytuacje, gdy zapewne dyslektyk i dysortografi...

czwartek, 29 września 2016

Wycieczka klasowa


Wielu już wie, a Ty być może dowiesz się teraz, że w tym roku zostałem wychowawcą klasy 1e w Gimnazjum nr 4 w Tychach. Z dawnych lat pozostało mi przeświadczenie, że taka funkcja to nie tylko mnóstwo dodatkowych obowiązków i nadmiar biurokracji, ale też możliwość realizacji fajnych pomysłów z zaprzyjaźnionymi uczniami. No i tu pojawił się problem. Jak poznać klasę mając w niej 30 uczniów i 90 minut w tygodniu wspólnego przebywania. Czyli 3 minuty na ucznia. Jedynym rozwiązaniem - wycieczka. No więc pochodziłem, podzwoniłem, poprosiłem i zorganizowałem co trzeba, aby móc pojechać z klasą na dwa dni w góry.


28 wrzesień
Jak zwykle spóźniam się 2 minuty na zbiórkę na dworcu PKP (20 przysiadów mi nie darują - była umowa), ale pozostałe panie opiekunki (Stachowska, Rasińska i Maturska) już są. 2 godzinki w pociągu do Węgierskiej Górki szybko mijają. Tam po 30 minutach oczekiwania i gry w „klaskanie” wsiadamy w autobus PKS do Żabnicy. O dziwo, w komplecie docieramy do pensjonatu „Skałka”. Dlaczego właśnie tu? Bo to jedyne znane mi miejsce, gdzie telefonia komórkowa nie ma zasięgu. Jest szansa, że właśnie tu będziemy bardziej z sobą niż z telefonami. Wkrótce przekonuję się, że mylna, gdyż wielu jest neuropsychicznie scalonych ze swoim smartfonem i nawet zepsutego nie odstąpiliby na krok. Za to poszukiwanie zasięgu jest świetną motywacją by bez protestów udać się na spacer na niedaleki szczyt górski. Po godzinie spaceru zaczynamy pierwsze warsztaty integracyjne. Dobrze, że nie wielu dorosłych tu wychodzi, gdyż przynajmniej nikt nie widzi jak się wygłupiam. Bo jaki „normalny” facet przed pięćdziesiątką śpiewałby i gestykulował „Kuli z cebulki”? O innych zabawach nie wspomnę. Po godzinie żołądki przypominają nam o obiedzie. No to wlokę się z bolącą kostką znów po górach, aby na 15:00 zdążyć. Przy okazji uświadamiam sobie, że o 15:00 to normalnie byłbym już po lekcjach. Cóż… przynajmniej obiad okazuje się smacznym. O 16:00 rusza dwudniowa gra w „Mafię” oraz kolejna tura zabaw i konkurencji integrujących – zawody pomiędzy uczniami z nr parzystymi i nieparzystymi. Nie pamiętam już która to grupa wygrała puchar i czekolady, ale wiem już kto w klasie może być mi pomocnym, a kogo trzeba będzie dopiero wychowywać, aby przestał być egoistą czy pustym gwiazdorem. Chociaż mogę się mylić. Dalej 1,5 godziny odpoczynku i zaczynamy nocne ognisko. Kilka piosenek z gitarą nastraja większość dosyć pozytywnie. Znów odkrywam kilka talentów u uczniów i przypominam sobie, że koniecznie przydałyby mi się jakieś lekcje grania lub chociaż poczucie rytmu. Potem kiełbaski, potem jeszcze kilka piosenek i przed 23:00 większość decyduje o powrocie. Umówiona godzinka przygotowań do snu i po 24:00 wyruszam, po cichutku, w skarpetkach, poszukać jakiś gadających kandydatów do ćwiczeń. Porażka. Tylko dwie dziewczyny zrobiły jakieś marne 40 przysiadów i zrobiło się w budynku cicho jak makiem zasiał. Cóż robić? Trzeba iść spać.

29 wrzesień
O 7:00 „Hej miśki czas wstać!”. O 8:00 śniadanko. O 9:00 kolejne nasze wspólne zajęcia. Przygotowałem się solidnie do tych zajęć, lecz rutyna okazuje się zgubna i popsułem jedno z fajniejszych zadań dla uczniów. Cóż starość i rozum już nie ten. Bez względu na wszystko wybieramy samorząd (dotychczas mieliśmy tymczasowy) i ustalamy grupy pomocy uczniowskiej. Kilka zabaw pozwalających uczniom poznawać swoje możliwości, a mnie dalej dochodzić do przekonania, że mam wielu naprawdę fajnych uczniów i uczennic w klasie. Rośnie nadzieja, że i pozostała garstka malkontentów dołączy do nich. Po 11:00 idziemy do schroniska na Hali Boraczej. Tam oczy karmimy wspaniałymi widokami ogrzanych słońcem jesiennych gór. Droga powrotna jakaś krótsza, bo po 40 minutach już jesteśmy w pensjonacie i zabieramy nasze tobołki. Autobus PKS. O 15:00 zwiedzamy bunkier „Wędrowiec” w Węgierskiej Górce. Polecam, bo na prawdę warto zobaczyć jedno z chlubniejszych miejsc naszej obrony w 1939 roku. Później jeszcze napychamy brzuchy pizzą i powrót pociągiem do Tychów. Na peronie jeszcze ostatnie „Kulkami z cebuli” i spokojnie każdy wędruje do swoich rodziców, którzy stęsknieni tłumnie przybyli pod dworzec.

UFF! Fizycznie mam dość. Ale serce raduje się, bo znów mogłem poczuć się jak za dawnych lat, gdy bycie nauczycielem to była fajna praca. Gdy najważniejsi byli uczniowie, a nie zapisy w dziennikach czy odpracowane godziny z jakiegoś paragrafu. Tylko martwi mnie, że jutro znów wraca szara rzeczywistość, a ja znów pewnie czegoś nie opracowałem, nie oddałem, nie napisałem… Cóż, życie nauczyciela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz